„Generał
w bibliotece”
KS.
ADAM BONIECKI o Andrzeju Doboszu
Budowa
raczej drobna, twarz znamionująca człowieka z charakterem i myśliciela.
Takim pamiętam Andrzeja Dobosza od czasu, kiedy spotkaliśmy się
po raz pierwszy. Miał czternaście lat, ja piętnaście.
Chodziliśmy do szkoły księży marianów w Warszawie, położonej
1800 metrów od pętli piętnastki, za Centralnym Instytutem
Wychowania Fizycznego, skrót: CIWF (dzisiejszą Akademią
Wychowania Fizycznego), o której ładnie wspomina w tej książce.
Byłem w internacie, on był eksternistą, czyli każdego dnia
przychodził normalnie, z domu do szkoły. Po przeszło 50
latach dowiedziałem się, że ojciec zapisał go tam, mając na
względzie nie tyle jego rozwój duchowy, co fizyczny. Bo szkoła
stała w lesie, właściwie w lasku (Bielańskim), dzięki czemu
chłopiec, chcąc nie chcąc, musiał każdego dnia maszerować
przez las (lasek) 3600 metrów. Choć Dobosz był w niższej
klasie, a chłopaków z niższych klas się ignoruje, i my,
interniści, na ogół znaliśmy eksternistów tylko z własnej
klasy, Andrzeja Dobosza znałem i zapamiętałem lepiej niż
wielu innych. Bo – nie wiedzieć dlaczego – Andrzeja
Dobosza znali wszyscy, choć nie rozrabiał, nie występował na
akademiach, nie należał do szkolnej drużyny piłki nożnej i
na pewno nie był solistą w szkolnym chórze. Ale i tak wszyscy
wiedzieli, który to jest Dobosz. Drobnej postury, Andrzej
Dobosz miał talent zawierania znajomości. Wyróżniało go też
specyficzne poczucie humoru i talent odkrywania w banalnych na
pozór sytuacjach aspektów niebanalnych, a często komicznych.
Miał życzliwy stosunek do świata i ludzi, może jeszcze coś,
i w rezultacie Andrzej Dobosz był chłopcem powszechnie znanym
i lubianym. Na bliższą znajomość zabrakło nam czasu, bo
szkołę (w 1949) władze odebrały zakonowi i upaństwowiły.
Andrzej poszedł do innej szkoły, ja do innej. Nasze kontakty,
dotąd raczej sporadyczne, na parę lat całkowicie się urwały.
Na
parę dobrych lat. Potem zdarzało mi się spotykać go na przykład
na Krakowskim Przedmieściu, a ponieważ Andrzej Dobosz umie
ucieszyć się spotkaniem, wszyscy lubią spotykać Andrzeja
Dobosza. Ja też lubiłem i lubię. Kiedyś, roku nie pomnę,
spytałem go, co robi. Odpowiedział, że ciągle studiuje, że
właśnie rozpoczął naukę na kolejnym wydziale, bo naprawdę
– mówił – tylko to umiem: studiować i zdawać
egzaminy, tylko to zajęcie naprawdę sprawia mi przyjemność.
Innym razem (był rok 1968) Andrzej Dobosz na banalne pytanie,
co porabia, oświadczył, że rozpoczął pracę nad
monumentalnym dziełem o budowie pierwszej w Europie kolei żelaznej.
Budowa ta – wyjaśnił mi – wpłynęła na cale życie
kontynentu. Tak więc – mówił z powagą – należy
opisać wszystkie dziedziny życia. Właśnie skończył rozdział
o książkach kucharskich tej epoki. Książki kucharskie, jak
wiadomo, są kopalnią wiedzy o obyczajach tamtych czasów. Bez
namysłu poprosiłem go o ten tekst dla „Tygodnika
Powszechnego”. I pamiętam ubawioną i zadowoloną minę
Jerzego Turowicza, kiedy go przeczytał. Przez parę lat czekaliśmy
na dalsze rozdziały, ale dalszych rozdziałów nie było. W końcu
monumentalnych dziel nie pisze się z dnia na dzień.
Słyszałem
potem, że Andrzej wystąpił w słynnym filmie Marka
Piwowskiego „Rejs”. „Rejsu” nie widziałem. Od
tej pory mnóstwo ludzi znało Andrzeja z „Rejsu”. Ja
obejrzałem „Rejs” – bo znalem Andrzeja –
dopiero w przedostatnim roku ubiegłego wieku.
Jeszcze
o Autorze. Andrzej Dobosz zna mnóstwo wybitnych ludzi. Sam chętnie
pisze o tym, komu i przy jakiej okazji „został
przedstawiony”. Myślałem nawet, by do tego wstępu wpleść
listę owych osobistości. Doszedłem już do S (Sartre) i
zaniechałem. Takie wyliczenie mogłoby przedstawić Andrzeja
Dobosza w niewłaściwym świetle, sugerując choćby, że
Andrzej Dobosz jest snobem. Tymczasem nie jest. To nie snobizm,
ale ciekawość, najlepszej próby ciekawość intelektualna, każe
mu poznawać ciekawych ludzi. Mimo pewnej predylekcji do mówienia,
Dobosz posiadł i rozwinął umiejętność uważnego słuchania,
zapamiętywania i włączania usłyszanych mądrości do zasobów
nagromadzonych wcześniej. Dopiero teraz doceniłem tamtą dawną
informację o studiowaniu. Andrzej Dobosz, mimo że rozstał się
z uniwersytetem, kultywuje swe ulubione zajęcie. Jego kolosalna
wiedza polonistyczna, historyczna, filozoficzna, artystyczna i
nie wiem jaka jeszcze, stale rośnie. Czas i życie przemieniają
ją w mądrość. Sama wielka wiedza zwykle owocuje
nudziarstwem, mądrość (czy inteligencja) bez wiedzy – mędrkowaniem.
Wiedza i mądrość składają się na definicję mędrca.
Teraz
słowo o książce. Należy ona do tych, nie tak znów licznych
dzisiaj, które warto czytać dla samej przyjemności czytania.
Ale nie tylko. Także dla zawartej w niej mądrości. Bo zebrane
w niej felietony, publikowane (z dwoma wyjątkami) w „Tygodniku
Powszechnym” w latach (też z dwoma wyjątkami)
1998–2000 są w gruncie rzeczy jakąś kontynuacją dzieła
o budowie kolei żelaznej. Nawet jeśli z zamysłem tego dzieła
Autor się pożegnał, to zachował nawyk obserwowania i
opisywania elementów świata w taki sposób, by ten świat
zrozumieć. Niezliczone postacie, sytuacje zwykłe-niezwykłe, słowniki,
księgi stare i nowe, znane i takie, które mało kto czyta,
wszystkie pod piórem Dobosza ożywają, znaczą, bawią,
zmuszają do myślenia. Nigdy nie jest to nudne, bo Autor jak
ognia boi się nudy. Krótkie teksty, po mistrzowsku
wycyzelowane, przynoszą mnóstwo wiadomości. Bo mnóstwo się
można dowiedzieć, np. co powiedział Stanisław Kania po
wyborze Karola Wojtyły na papieża.
Andrzej
Dobosz potrafi być cięty jak brzytwa, potrafi przyłożyć.
Jednak jako człowiek wykwintny i subtelny, ujmuje to w formę
subtelną i wykwintną. Przykładania komuś nigdy nie uprawia
jako sztuki dla niej samej. Zawsze tam jednak o coś chodzi, i
to o coś ważnego.
Ta
książka powstawała jako zapiski w raptularzu. Nie są to
jednak zapiski robione na kolanie. Co prawda, do redakcji zwykł
je wysyłać w ostatniej chwili, jednak, mimo upływu czasu nie
zblakły ani nie straciły na aktualności. Dla przyszłych
pokoleń będą one, obok książek kucharskich, bezcennym świadectwem
naszej epoki.
Ks.
ADAM BONIECKI
(Wstęp do książki „Generał
w bibliotece” – Wydawnictwo Literackie, Kraków
2001)
Andrzej Dobosz,
syn urzędnika Polskiego Monopolu Tytoniowego urodził się w
1935 r. w Warszawie, w której spędził z niewielką przerwą
po powstaniu, pierwsze 39 lat życia. Wychowanek gimnazjów ojców
marianów na Bielanach i Stefana Batorego. Studiował polonistykę
u Jana Kotta, felietonistykę prywatnie u Antoniego Słonimskiego,
zaś filozofię u Leszka Kołakowskiego. Był członkiem Klubu
Krzywego Koła i Polskiego Towarzystwa Filozoficznego. W roku
1974 wyjechał w podróż na zachód, jeszcze nie zakończoną.
Był paryskim korespondentem „Obserwatora Codziennego” w
ciągu 10 tygodni istnienia tej gazety, wiosną 1992 (z okładki
zbioru „Pustelnik z Krakowskiego Przedmieścia”).
Jest
krytykiem literackim, publicystą, pasjonatem książek i erudytą.
Wydał zbiory tekstów:„Pustelnik z Krakowskiego Przedmieścia”
(Puls 1993) oraz „Generał w bibliotece”. Felietonista „TP”
od 1998 r.
|